Moją pierwszą rozmowę o pracę w branży finansowej pamiętam doskonale. Był rok 1999. Stałem w budynku Zieleniaka w Gdańsku, a w ręku trzymałem reklamówkę ze śledziami, kupionymi chwilę wcześniej na dworcu. Tak wyglądał mój start w finansach. Bez garnituru, bez przygotowanych formułek — po prostu człowiek z reklamówką, który przyszedł coś załatwić. I załatwił. Dostałem tę pracę.
Od śledzi do drugiego filaru emerytalnego
Praca w AIG Powszechnym Towarzystwie Emerytalnym była moim pierwszym kontaktem z finansami na poważnie. Rekrutowałem ludzi do drugiego filaru emerytalnego. To było dla mnie jak szkoła życia — szybko nauczyłem się, że rozmowa z człowiekiem to nie Excel ani tabela. Liczy się przede wszystkim zaufanie i zwykłe ludzkie podejście.
Wtedy też zrozumiałem, że każdy z nas kiedyś zaczynał „bez garnituru” i z jakąś reklamówką w ręku — dosłownie lub symbolicznie.
Koreańskie klimatyzatory i bankowe biurka
Kolejne lata to kolejne banki i firmy. Pracowałem między innymi dla LG PetroBanku, gdzie szybko odkryłem, że kultury organizacyjne mogą bardzo się różnić. Na przykład klimat w biurze miał regulować klimatyzator, który — zgodnie z polityką firmy — mógł być wyłącznie marki LG lub Samsung. Brzmi zabawnie, ale dla mnie był to symbol tego, jak działa korporacja i jak ważne są tam reguły. Nawet tak dziwne.
Potem był MultiBank (dziś część mBanku), gdzie zajmowałem się kredytami hipotecznymi. Pamiętam, jak dokumenty klientów przenosiliśmy na… pendrive'ach z CD-ROM-em. Dziś brzmi jak żart, ale tak wyglądała rzeczywistość bankowa jeszcze kilkanaście lat temu.
Praca w PKO BP to kolejny szok: systemy informatyczne pamiętające czasy DOS-u i dyrektorzy siedzący za drzwiami obitymi skajem. A klienci wciąż ci sami: ludzie potrzebujący zaufania i dobrej porady.
Z kolorowymi skarpetkami po własną działalność
Do placówki mBanku przyszedłem na rozmowę rekrutacyjną w kolorowych skarpetkach. Dla rekrutera był to pewien znak zapytania, ale ostatecznie przeszedłem dalej. Chwilę później zobaczyłem PIT kolegi, który pracował na własnej działalności, i uznałem, że ja też chcę spróbować. Tak zacząłem działać samodzielnie. Od tamtej pory minęło wiele lat, a ja wciąż cenię tę wolność, którą daje własny biznes.
Dziś: trochę finanse, trochę ogrodnictwo
Po latach spędzonych za biurkiem dziś doceniam spokój i dystans. Mieszkam w Bąkowie i zamiast biurowych klimatów wolę świeże powietrze i ogród. Pandemia przypomniała mi, jak ważny jest kontakt z ziemią. Założyłem własne grządki, zamówiłem szklarnię z Belgii i choć pszczoły nie przetrwały ostatniej zimy, wiem, że spróbuję ponownie.
Z finansów oczywiście nie zrezygnowałem. Dalej zajmuję się kredytami hipotecznymi, refinansowaniem i pomaganiem klientom w zrozumieniu ich własnych finansów. Tylko teraz robię to inaczej — spokojniej, bardziej świadomie i zdecydowanie bliżej ludzi.
Dlaczego w ogóle o tym piszę?
Piszę to wszystko, bo sam dobrze wiem, że za każdą decyzją finansową stoi jakiś człowiek z reklamówką w ręku. Ktoś, kto nie zawsze wie, co zrobić, ale czuje, że musi coś zmienić. I ja w tym pomagam. Nie sprzedając kredyty, tylko prowadząc przez ten proces krok po kroku, tak, jak kiedyś ktoś poprowadził mnie.
Bo finanse, podobnie jak ogrodnictwo, wymagają czasu, spokoju i trochę cierpliwości. I tego właśnie uczę ludzi, z którymi pracuję.
Podsumowanie
Droga od śledzi do szklarni była długa, pełna dziwnych zwrotów akcji, śmiesznych momentów i pouczających sytuacji. Nauczyła mnie jednego: nigdy nie chodziło o produkty bankowe czy klimatyzatory. Zawsze chodziło o ludzi i ich historie. I o to, by czuli się zaopiekowani.
Jeśli sam jesteś na rozdrożu i zastanawiasz się, co dalej z Twoimi finansami – napisz, zadzwoń. Może Twoja historia będzie równie ciekawa, jak ta moja. A ja chętnie ją poznam.